Prowincja Chrystusa Króla

Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego - Warszawa
Wieści z Etiopii

W latach 70-tych ubiegłego wieku (zgodnie z kalendarzem gregoriańskim) skończył się w Etiopii feudalizm, a zaczął komunizm, po 17 latach nastała federacja. Dziewięć regionów, 86 języków z różnych grup. W naszym, południowym regionie 56. 46% społeczeństwa podlega skolaryzacji, 80% to rolnicy, a ścisłej ludzie żyjący z ziemi, która w czasie suszy nie rodzi (głód spowodowany brakiem wody był przyczynkiem do obalenia przez komunistów ostatniego cesarza Haile Selassie w 1974 r.) Dwa ważne wydarzenie mogły obić Wam się o uszy: pokojowy Nobel dla tutejszego premiera i prośba Ojca Świetego o modlitwę o pokój w Etiopii.

Tarcia etniczne i religijne są oczywistym odpryskiem walki o władzę. Giną zwykli ludzie, przeszło 80 ofiar śmiertelnych w ostatnich dniach. Blokady dróg, godzina policyjna dla motocyklistów.
Ale życie płynie normalnie, przynajmniej to nasze, w ośrodku dla najuboższych Mother Theresa House, prowadzonym przez Misjonarki Miłości.
Ani to szpital, bo nie ma lekarzy, ani ośrodek zdrowia, bo chorzy przebywają na oddziałach. Trochę hospicjum – chorzy na HIV/AIDS, raka, trochę zakaźny – gruźlica, trochę dom samotnej matki, trochę psychiatryk. Będzie grubo ponad 200 osób. Istny kogel-mogel. Tak czy inaczej im większa bieda, tym szybciej do nas trafi. Komu nie chcą pomóc w szpitalu, puka do Matki Teresy. Co dostanie? Kochanie, spanie, jedzenie, a jak się uda to leczenie i rehabilitację. Niestety nie zawsze się udaje.

Dzień powszedni zaczynamy mszą z siostrami, do kaplicy zaglądają różne zaprzyjaźnione osoby. Księża zmieniają się. Raz kombonianin, innym razem biskup Roberto, salezjanin, albo lekko teatralny ksiądz-staruszek. Zawsze zamieniają z nami kilka słów, życzą dobrego dnia. Śniadanie składa się z chleba i darów od linii lotniczych (małe masełka, dżemiki, majonez itp.). Kupuję avocado dla urozmaicenia. Od 9 jestem w szpitalu. Pacjenci przychodzą na masaż, rehabilitację albo zmianę opatrunku. Zależnie od potrzeb robię co trzeba. Niektóre przypadki są dla mnie za trudne, bariera językowa nie daje żadnej wiedzy o schorzeniu. Wielość dialektów powoduje, że nawet lokalny rehabilitant, który zna raptem kilka słów po angielsku, potrzebuje czasem tłumacza. Dużo machamy rękami.

Od 12 do 15.30 mam przerwę. Trzeba przygotować obiad, a jeśli się ładnie poprosi, zgarnąć coś ze szpitalnej kuchni (codziennym pewniakiem jest ryż z soczewicą). Dla urozmaicenia można zabrać się z pielęgniarzami do baru na przeciwko na pyszną injerę, czyli placek z fermentowanej mąki z rozmaitymi warzywnymi dodatkami, potem obowiązkowo tradycyjnie wypalana i przygotowywana kawa z odrobiną cukru i gałązką ruty – rarytas! Obiad i kawa trwają bardzo długo, bo posiłek jest tu kwintesencją bycia razem.
Popołudnia są bardziej rekreacyjne. Można je spędzać z dzieciakami na damskim bloku, grać z panami w piłkę, w karty, odwiedzać leżących pacjentów albo niemowlęta. Jeśli siostry przyjmą nowych chorych, trzeba ich opatrzyć według wskazań.
O 18 zaczynają się modlitwy: nieszpory, różaniec, adoracja do 19.30. Potem szybko do domku, bo kiedy wracam z kaplicy pies czeka już, żeby rozpocząć nocną wartę. Trzeba pozamykać furtki i zostać w klateczce do rana. Kolacja, to dojadanie, bo nie ma lodówki, a ciepło owszem. Potem już tylko mycie i „dobranoc Ci Boziu”. Z myciem jest trochę kłopotu, bo średnio co dwa tygodnie kran wysycha i trzeba zasilać się wodą z beczki. Ten wyjątkowy czas jest właśnie teraz. Bywa, że prądu i wody nie ma jednocześnie, wówczas beczka występuje w duecie z termosem. Trzeba tylko pamiętać, że jedno i drugie musi być w gotowości bojowej. Brak światła nie jest straszny, bo służy mi „cud techniki” ofiarowany przez ks. Piotra. Także teraz kiedy do Was piszę, przyświeca mi lampeczka zatknięta w powerbank. A dzięki siostrzanym koszulinkom z powodzeniem mogę wylewać siódme poty bez szkody dla otoczenia, nawet w czas wodnej posuchy! Bardzo Wam dziękuję.

Nieliczne troski są jednak niczym wobec radości jaką daje codziennie gorące słońce. Dusza śpiewa!
Im bardziej zakorzeniam się w tym miejscu, tym czas szybciej biegnie. Dziękuję Bogu za każdy dzień, choć czasem przygniata bezradność, a czasem rozpiera szczęście. Śmiechu i łez nie brakuje, to pewne.

Na koniec, dla wytrwałych, jeszcze trzy „nieświęte obrazki”.
Beza. Śliczna, uśmiechnięta, bystra. Nie opuści żadnej zabawy. Kiedy gramy z dzieciakami dmuchaną piłką przybiega natychmiast. Kiedy skaczemy w klasy, podobnie, rysujemy, klaszczemy, śpiewamy. Jest z nami. Musi tylko położyć gdzieś ten kłopotliwy tobołek. Wciska mi go do rąk i biegnie odbijać piłkę. Taka jest radosna w zabawie, aż miło popatrzeć.

Ojciec umarł nagle. Kto naprawdę był temu winien, a może co? Nie wiadomo. Dość, że matka została oskarżona i skazana na więzienie. Beza była uczennicą, mogła mieć najwyżej 13 lat. Przez rok mieszkała u wuja, brata ojca, ale było jej źle. Przeprowadziła się więc do ciotki, siostry ojca. Wytrzymała dwa miesiące. W końcu porzuciła rodzinną wioskę i ruszyła szukać szczęścia do Hawassy. Uczyła się nawet, pracowała jako kelnerka, wieczorami piwko i dyskoteka. W końcu miłość. Nareszcie trochę należnego szczęścia.

Rozchylam ostrożnie kocyk, jest ciepły i gdzieniegdzie wilgotny. W środku znajduję oczka, nosek, buźkę, z której co nieco się ulało. Trzy miesiące nieszczęścia patrzą ciekawie.

Przy pierwszej wizycie pracownik ośrodka wylatuje z hukiem za drzwi rodzinnego domu. Nikt jej tu nie przyjmie z bękartem. I dobrze, bo Beza boi się matki-morderczyni, która wróciła już po odsiadce. Mieszka więc dalej w ośrodku u sióstr. Nie ma źle. Dach nad głową, jedzenie, dzieckiem się zajmą. Jakoś to będzie.

Druga wizyta jest już inna. Bardziej rzeczowa, bo wypełniona paragrafami. Dziewczyna nie jest pełnoletnia więc matka jako opiekun musi wziąć za nią odpowiedzialność. Takie jest prawo. Za szkody wyrządzone przez dzieci odpowiadają rodzice. Nic nowego pod słońcem. Pod wpływem nacisków, matka kapituluje, córka też. Przynajmniej na razie wróci do domu. Byle do dorosłości.

Tobołek kwili beztrosko.

——————————————

Na łóżku w czternastoosobowej sali leży człowiek. Dłonie wykrzywione, ale reszta, nogi, biodra, korpus i głowa, zdyscyplinowane jak do trumny. Spod koca wystaje rurka od worka na mocz, z ubrań tylko koszulka, podkład zamiast prześcieradła. Muchy latają. Oczy patrzą.

Abaye ma żonę i troje dzieci. Kocha ich. Za dziećmi przepada. Najmłodsze może mieć roczek, może już chodzi, może mówi pierwsze słowa.

Głaszczę i delikatnie unoszę ręce. W tym samym czasie on wykonuje tytaniczną, pełną bólu pracę. Żadnego postępu. Chociaż może kciuk jakby mniej sztywny, uścisk mocniejszy. Chcenie czy złudzenie?

Któregoś dnia nie znalazłam go w łóżku. Pewnie prysznic. Nie ma. Więc co? Przecież nie umarł.
Nie. Znalazł się. Siedzi na wózku na dziedzińcu. Znalazłam go jakby zmartwychwstałego. Tego dnia rzucaliśmy kamieniami i chociaż żaden nie spadł dalej niż na kolana, cieszyliśmy się jak głupi.
Po kilku dniach wypatrzyły nas dzieci. Otoczyły ciekawie wózek, macały sztywne palce. Krótki dialog z przechodzącym pacjentem i wózek wjechał do sali. Dzień później scenariusz powtórzył się.

Abaye ma żonę i troje dzieci. Nie do końca wiadomo dlaczego jest w takim stanie. Co spowodowało jego chorobę. Do naszego ośrodka trafi pół roku temu.

Ciagle mówi o dzieciach i płacze.
Kiedy okazało się, że ani leczenie, ani rehabilitacja nie przynoszą rezultatów, poprosił, żeby odwieziono go do domu. Żona pod wpływem sąsiadów zaczęła się ukrywać. Niesprawny mąż. Taki kłopot.
W końcu siostry odpuściły.

Przestał jeść, przestał żyć. Nie przestał płakać.
Teraz czasem się uśmiecha. Trochę je. Płacze.

Abaye ma jakieś inne imię, ale żadne inne tak bardzo do niego nie pasuje jak to nadane przez kulturę. Bo tu do dorosłego mężczyzny mówi się „ojcze”.

——————————————
Szanko siedzi na murku. Jest bardzo kartezjański. Myśli więc jest.
Rano murek pod magazynem. Do południa ławeczka pod kapliczką. Po południu murek pod magazynem. Noga na nogę i macha stopą rytmicznie. Ręka głaszcze podbródek. Myśli płyną.

Trzeba umieć z nim rozmawiać. Zaczyna się od pytań o osoby, które zna. Patrzy przed siebie bez ruchu. Pytasz dalej. Powoli odwraca głowę. Odpowie albo nie. Odpowiedział.
-Szanko, ożenisz się z ferenji?
-Nie.
-Dlaczego?
-Bo nie mam pieniędzy.
Swój rozum ma. Wiadomo, kobiety kosztują.

Odwraca głowę i patrzy przed siebie. Unosi ręce. Prawą zaciska w pieść, lewą łapie prawą za nadgarstek. Obie opiera na  kolanach. Oczy wciśnięte w przestrzeń. Pewnie planuje skok z muru okalającego szpital? Nie pierwszy raz, taki z niego niebieski ptak. Mur wysoki na jakieś trzy metry. Cud, że jeszcze się nie połamał. Jak skoczy, wraca potulnie do ośrodka. I znów planuje.

-Szanko, idź spać, bo gorąco.
Wstaje. Raz, dwa, trzy i pół kroku. Poprawia koszulę na ramionach.
Raz, dwa, trzy i pół kroku. Poprawia spodnie.
Raz, dwa, trzy i pół kroku. Drapie się po jajkach.
Raz, dwa, trzy i pół kroku. Zaczyna od początku: koszula, spodnie, jajka.

Szanko nigdy się nie myli.

Z serdeczną pamięcią,
Urszula
/wolontariuszka misyjna w Etiopii, wcześniej pracownik sekretariatu/